Aż wstyd pomyśleć, ile czasu niektórym ludziom zajmuje stwierdzenie faktu, że są martwi. Z ironią ich obserwuję jak chodzą i gadają, bez świadomości, że ich życie praktycznie się już skończyło. Pan 184 był tego doskonałym przykładem. Ach tak, zacząłem ich numerować po powrocie do biznesu na Ziemi. Pan 184 umarł 72 godziny wcześniej, kiedy otrzymałem swoją zaliczkę. Jestem profesjonalistą i z chwilą otrzymania zapłaty, uważam, że zadanie już jest wykonane. Reszta jest prostym następstwem oczekiwania końca. Coś jak postawienie kropki na końcu zdania.
Pan 184 był akurat w środku daremnej próby rozkoszowania się kolacją w dobrej restauracji. Tego wieczoru spożywał jakiś rodzaj steku, z całą pewnością przysmak, patrząc na styl w jakim kelner zaserwował mu danie. Spożywał posiłek w towarzystwie swojej obecnej kobiety, rudowłosej piękności, wiecie, cycki, uśmiech i ten błysk. Kto powiedział, że pieniądze szczęścia nie dają?
W ciągu kolejnych 72 godzin dowiedziałem się trochę na temat Pana 184. Mój kontakt i mój obecny pracodawca był wielce pomocny. Dowiedziałem się, że mogę oczekiwać iż Pan 184 będzie nieuzbrojony i na kolacji z damą. Mogłem za to liczyć na kilku dobrze wyszkolonych ochroniarzy. Nie ma sprawy. To mogło tylko dodać nieco smaczku dzisiejszemu wieczorowi. Wiedziałem, że restauracja jest odrutowana, więc poszedłem na zimno, bez broni. Mogłem zaaranżować, że mam coś pilnego do załatwienia wewnątrz, ale nie starczyło czasu. To również czyniło sprawę godną większej uwagi.
Wszedłem od frontu, paradując przed skanerem i szefem restauracji. Nie usiadłem przy stoliku, tylko poszedłem prosto do męskiej toalety. Pod płaszczem miałem czarną marynarkę kelnera. Zwinąłem płaszcz i wrzuciłem go do kosza, wychodząc z ubikacji skierowałem się stanowczym krokiem w stronę drzwi kuchennych.
Kuchnie to miejsca w których pracują kucharze. A kucharze lubią pracować z wielkimi nożami. Tak jak ja. Noże nie robią hałasu, a kelner z nożem nie wzbudza od razu podejrzeń. Plan był takim, wziąć nóź z kuchni i użyć go na kolesiu na zewnątrz. Nie ma sprawy. Jeśli nie robiłem tego z tysiąc razy wcześniej, to przynajmniej miałem ogólne pojęcia o idei działania. Pchnąłem drzwi kuchni i zabrałem wielką, srebrną paterę, nim zdążyły się wahnąć pierwszy raz. Przy kolejnym wahnięciu drzwi wiedziałem, plan należy zmienić. W kuchni był jakiś mięśniak. Kończył swą domową robotę. Spoglądając na jego twarz wiedziałem, że potraktuje mnie jak oszusta. Przynajmniej jak kogoś, kogo nie ma na dzisiejszej liście pracowników. Miał przynajmniej tyle przyzwoitości, by zastanawiać się wystarczająco długo, żebym mógł wymyślić kilka alternatyw, wybrać najlepszą i zacząć działać.
Potknąłem się.
A naprawdę, myląc kroki, uderzyłem krawędzią ciężkiej, metalowej tacy, prosto w krtań osiłka. Nie miał szans. Klapnął na podłogę i zamiótł ją rękoma, trzepocząc jak zdychając ryba, schwycił za gardło lecz nie złapał oddechu. Ktokolwiek widziałby ten atak, nie domyśliłby się co naprawdę się wydarzyło. Nachyliłem się nad nim, dostrzegając wystający, duży kaliber spod kamizelki i zacząłem krzyczeć.
„Hej, ten gość…bla bla bla! Ratunku ludzie…bla bla bla!” Improwizowałem. I wkrótce cała kuchnia była sparaliżowana chaosem, tak jak chciałem.
Nie cierpię kiedy sprawy idą niezgodnie z planem. Wygląda to mało profesjonalnie. Ale plany awaryjne są częścią tego biznesu, więc posuwałem się dalej naprzód. Ukryłem pistolet i schwyciłem kilka talerzy z jedzeniem, wliczając w to wielką wazę zupy. Ułożyłem wszystko na tacy. Podniosłem ją w górę kierując się w stronę drzwi. Drzwi pchnąłem plecami i odwróciłem się dopiero na sali. Mój autopilot się włączył.
Stolik w pobliżu celu, brak talerzy. Podnoszę składany stolik, rozciągam, nie patrzę na cel. Dwóch stoi przy ścianie, jeden blisko skanera przy drzwiach. Idę dalej. Odwracam stolik, składam go. Ktoś przy stole się skarży że dostał inne zamówienie. Ignoruję. Cel dokładnie za mną. Dziewczyna na prawo, cel na lewo.
Start! Sięgam ręką do wazy, wyciągam spluwę, odwracam się, unoszę broń, zupa fruwa… Broń wypala, raz, dwa… trzy, cztery… pięć, sześć… Ochrona na ziemi, albo już pada. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, żeby się upewnić. Cel upada ciężko, zlecenie wykonane.
Mój autopilot się wyłączył. Upuszczam broń na stół i biegnę do drzwi, zdzierając z siebie ubrudzoną zupą i krwią marynarkę kelnera. Zwalniam i wychodzę przez główne wejście. Z nonszalancją na jaką mogę sobie pozwolić, wsiadam do oczekującej mnie taksówki.
Kolejne zlecenie wykonane porządnie. Taaa, jestem w tym dobry. Gdy taksówka zanurzała się w środek miasta, analizowałem wszystko raz jeszcze. I na coś wpadłem. Muszę wrócić w to miejsce jeszcze kiedyś. Stek Pana 184 wyglądał naprawdę smakowicie.